piątek, 26 marca 2010

Dylematy weselne: "być" czy "mieć"?

Słyszę, czytam czasami o tym, że ślub i wesele to:

  • jedyny dzień w całym życiu, tak wyjątkowy, niesamowity i niepowtarzalny, że ... wart wydania wszelkich możliwych pieniędzy



  • przedsięwzięcie warte zorganizowania, kupienia, załatwienia rzeczy z najwyższej półki - jakiej? - finansowej oczywiście!



  • wydarzenie, które będzie się pamiętało przez całe życie, więc nie powinno się na nim oszczędzać


Z czym Wam się to kojarzy? Chyba z mantrą typową dla naszych czasów, gdy usługodawcy prześcigają się w zachwalaniu swoich bezcennych produktów i podsuwaniu pod konsumencki nos całej masy niezbędnych usług, których nie może zabraknąć w najważniejszym dniu życia każdego człowieka...

A czynią tak podążając ton w ton i krok w krok za pełną powierzchowności i typową (sic!) dla obecnych czasów ideą, która głosi, że o wielkości i wspaniałości wesela decyduje właśnie obecność tych wszystkich atrakcji. Dość smutne to (żeby nie powiedzieć: kiepskie i fatalne), gdy z tak podnisłych chwil, tworzy się istne targowisko próżności.

Reklamy, billboardy, media krzyczą w naszą stronę pożądając uwagi, bez której umarłyby śmiercią naturalną. Coraz więcej rzeczy zyskuje rangę absolutnych niezbędników, bez których ludzka egzystencja byłaby uboższa, czy niepełna. Górę bierze "mieć" nad "być" w takim współczesnym ujęciu, gdy ponad wszystko ukochaliśmy robienie zakupów jako czynność samą w sobie z całą tą sferą rozrywkowo-turystyczną związaną ze zwiedzaniem i bywaniem w centrach handlowych.

Podczas przygotowań do ślubu i wesela, gdy trzeba załatwić ogromną ilość rzeczy, zatroszczyć się, żeby logistyka przebiegała zgodnie z planem, gdzieś może zawieruszyć się ten pozytywny pierwiastek odpowiedzialny za "być".

Tym wpisem chciałam przypomnieć o tym, co odgrywa ważniejszą rolę od ustalania menu, czy wyboru królewskiego stroju. Mianowicie: ukierunkowanie siebie na "bycie", przeżywanie, odczuwanie, czerpanie, doznawanie itd. w tym przełomowym dniu. By znaleźć czas na wsłuchanie się w samego siebie, w swój głos wewnętrzny i na refleksję nad tym, jak chcemy, żeby wyglądały te chwile, co jest dla nas tak naprawdę najważniejsze w spędzeniu tego dnia wyjątkowo i co sprawi, że ten dzień będzie jeszcze intensywniej należał tylko do nas. Bo odnoszę wrażenie, że wiele par skupia się przede wszytskim na potrzebach gości oraz na tym, żeby im dogodzić, a tak troszkę zapominają o sobie, mimo że odgrywają wówczas pierwsze skrzypce.

Czasami, będąc na weselu, łapałam się na tym, że bardzo trudno "poznać" młodą parę po weselu, które organizują, że brakuje takich indywidualnych, autorskich rysów, czy pomysłów. W efekcie na kolejnych weselach powstaje nieodłączne de ja vu, wrażenie powtórki, że to już było. Trudno dać wiarę temu, że dla większości ludzi udane wesele oznacza dokładnie to samo. Udane to tylko jedno z określeń dających poczucie satysfakcji, ale dla każdego łączy się ono z czymś innym, ba! często z czymś kompletnie odmiennym.

Jako przykład realizacji takich wizji autorskich podam wesele znajomych, u których był pokaz zwany teatrem ognia, czyli spektakl, na którym wyczynia się prawdziwe cuda  z udziałem ognia. Ówczesna młoda para interesowała się tą tematyką i postanowiła uświetnić wesele profesjonalnym, robiącym kolosalne wrażenie, przedstawieniem z ogniem w roli głównej.

Z kolei moim marzeniem jest, aby poprawinom towarzyszył klimat śpiewno-ogniskowy z harcami na gitarce na czele! Chciałabym przygotować śpiewniki dla gości ze znanym i lubianym repertuarem, który moglibyśmy wykonywać razem lub też można by gości podzielić na kilka grup i zorganizować konkurs na najlepiej śpiewającą ekipę. Akompaniament gitarowy obowiązkowy!

Co Wy na to? Która wartość jest Wam bliższa: "być" czy "mieć"? Podzielcie się swoimi spostrzeżeniami!:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz